Zły dzień

Ten dzień zaczął się źle. W sumie, już wczorajszy zwiastował nienajlepszą passę. W samochodzie nawalił mi wiatraczek od nawiewu. Niby...


Ten dzień zaczął się źle.
W sumie, już wczorajszy zwiastował nienajlepszą passę.
W samochodzie nawalił mi wiatraczek od nawiewu. Niby nic, taki pierd, który sobie jest i na którego nawet nie zwraca się uwagi. Dopóki nie przestanie działać. Zwłaszcza zimą. Szyby parują. Ogrzewanie niby grzeje, ale nie dmucha, chyba, że jedziesz 200 na godzinę (tak sądzę). A jak wyłączysz silnik, to, co zaparowało zamarza. W środku. Taka sytuacja.

Dzisiaj budzi mnie ból barku. Szyją nie idzie kręcić - ewidentnie mnie zawiało. To mój ostatni dzień czterodniowego wolnego, jutro znowu praca, muszę być sprawna na 100%. A tu Zonk. Jem na śniadanie barszczyk z uszkami z wczoraj i nagle, niespodziewanie, ułamuje mi się ząb...(!) Taka sytuacja.
Powinnam też odwalić całą papierologię. Ułożyć harmonogram pracy na następny miesiąc dla siedmiu osób. I tu pojawiają się schody:
- absolutnie nie mogę się skupić,
- dziewczyny u mnie w pracy to studentki, sesja do połowy lutego, uczelnie nie dają jeszcze planów zajęć, za to ustalają egzaminy w te same dni w tych samych godzinach...
- dochodzą urlopy,
- brakuje mi personelu,
- nie mogę zatrudnić dodatkowych osób,
- jutro mam na rano.

Idę do sklepu po półprodukty na obiad. Idę ja, bo Odys tylko mówi dużo, a lenia ma jak stąd to the Moon and back i tylko mówi, że zaraz pójdzie, a ani jego tyłek umiejscowiony na sofie ani stopy twardo oparte o podłoże nie wskazują na potwierdzenie tych słów. W sklepie kupuję wszystko, co potrzebne. Jak się okazuje po powrocie, wszystko, co było potrzebne Odysowi. Do mojego obiadu brakuje połowy składników. Szlag by to.

Wszystko leci mi z rąk, żeby to podnieść, muszę uklęknąć, a zakończenia nerwowe prawej nogi mam połączone z barkiem i pulsującą łopatką - jestem tego pewna. Wyciągam pranie z pralki, bo Odys jednak skoczył po resztę zakupów, a później po raz kolejny przemierzam korytarz na kolanach, żeby pozbierać wszystkie te skarpety i gatki, które postanowiły wypaść mi z koszyka. W końcu wstaję na nogi, daję dwa kroki i co? I zaczepiam się swetrem o klamkę, zaciągając go sromotnie. Szydełko i przełożenie nitki na drugą stronę nic tu nie da.
Myję naczynia i talerz sam (SAM!!!) spada mi z suszarki do zlewu (na szczęście się nie tłucze). Wszystko we mnie kipi i narasta. Szoruję kuchenkę, ale złość nie mija, bo nie mogę doczyścić kratki (to nic, że nie mogę jej doczyścić od kiedy się tu wprowadziliśmy - dzisiaj mnie to doprowadza wręcz do szału!). Czara goryczy się przelała. Ubieram kurtkę i buty. Wychodzę na spacer. Mróz szczypie w łydki. Po dwudziestu metrach czuję, że stres ze mnie schodzi, po pięćdziesięciu czuję się dobrze, po stu - rodzi się w mojej głowie pomysł na wpis. Dlaczego nie wpadłam na to wcześniej?! Dlaczego zamiast wyjść na spacer, kisiłam wszystkie złe emocje w sobie?!
Czasami przychodzi gorszy dzień. 
Każdy tak ma. To naturalne. Nie można, wszak, non stop rzygać tęczą. Trzeba mieć, za to, swoje spoko. Coś, co odstresuje i naładuje pozytywną energią. Może to być przeglądanie zdjęć, spacer, przytulanie się do ukochanej osoby, rozmowa z przyjaciółką, głaskanie kota... Naprawdę niewiele trzeba, żeby poczuć się lepiej. Wystarczy tylko słuchać wewnętrznego głosu i czasami działać pod wpływem impulsu.

You Might Also Like

0 komentarze